28 lip 2009

True Remembrance (visual novel)

Godzina jest dzika, ale akurat skończyłem True Remembrance i, korzystając z okazji, że nawet o tej porze łazienkę mam zajętą, chciałem napisać recenzję na świeżo po lekturze, bo to najlepsza VN-ka, jaką do tej pory widziałem. Nawet Tsukihime, którą do tej pory bardzo ceniłem, wypada gorzej w porównaniu.

Pierwsza część True Remembrance przywodzi mi na myśl natychmiast Haibane Renmei, jedno z moich ulubionych anime. Krótkie, epizodyczne historie, zupełnie normalne i wzięte z życia, za to umieszczone w nie do końca normalnym świecie, który tłumacze określają jako "magical realism" - alternatywna rzeczywistość z niewielką domieszką niespotykanych u nas zdolności. Historie te napisane są z wielkim wyczuciem, z perspektywy raz jednej, raz innej postaci. Urzekła mnie prosta rzecz, o której różni pisarze często zapominają - styl narracji zmienia się wraz z postacią. Gdy opowiada Blackiris, mówi pełnymi, ładnymi zdaniami charakteryzującymi inteligentnego człowieka, jego przenikliwość można zauważyć w obserwacjach, jakie czyni, zdarza mu się nawet poetycki opis od czasu do czasu. La posługuje się krótkimi, często bezosobowymi zdaniami, ale jej nieprzeciętna bystrość ujawnia się w jej spostrzeżeniach i trafnych ocenach sytuacji ukrytych pod warstwą nieśmiałości. Rook używa luźnego języka pasującego idealnie do jego charakteru. Jak już pisałem, to prosty zabieg literacki, o którym łatwo zapomnieć, a który bardzo ułatwia wczucie się w postać i patrzenie na świat przez jej oczy.

Wspomniałem o Haibane Renmei; True Remembrance składa się z równie prostych, codziennych spraw - praca, spacer po mieście, zakupy, wizyta w kawiarni. Autor VN-ki, Shiba Satomi, skupił się jednak na relacjach między bohaterami, opisał je bardzo zręcznie, co w połączeniu ze specyficznym miejscem akcji, podobnie jak w Haibane Renmei, dało znakomity efekt. Akcja True Remembrance dzieje się w nienazwanym mieście, w którym mieszkają Mnemomicides (określenie angielskie, nie mam zamiaru silić się na tłumaczenie), specjalizujący się w usuwaniu choroby o nazwie Dolor, którą, uogólniając, można by nazwać groźną wersją depresji. Z depresji najłatwiej wyleczyć się pozbywając się bolesnych wspomnień... jeśli jednak wraz z bolesnymi usuwa się też te dobre, leczenie wcale nie jest łatwe. Blackiris jest jednym z takich "lekarzy umysłów", którzy dzięki swoim wrodzonym zdolnościom usuwają wspomnienia swoim pacjentom. Pewnego dnia trafia do niego jako pacjentka dziewczyna o imieniu La; jest to ewenement, bowiem nigdy "lekarze" nie są kojarzeni z pacjentami odmiennej płci. Okazuje się, że jej przypadek jest ciężki i trzeba czasu na jej wyleczenie. Blackiris początkowo zachowuje fachowy chłód w stosunku do swojej nowej współlokatorki (pacjenci mieszkają z "lekarzami" w celu ułatwienia terapii), ale wraz z upływem czasu zaczyna się do niej przywiązywać; oboje pamiętają jednak, po co się spotkali - by usunąć wspomnienia La, również chwil spędzonych z Blackirisem.

Brzmi jak łzawe romansidło? Otóż wcale nim nie jest, jak zresztą wcześniej pisałem. Co prawda pod koniec wątek miłosny wysuwa się na pierwszy plan (nie mów, że to spoiler, bo taki obrót spraw i tak jest oczywisty), ale wszystko jest tu zrobione z dobrym smakiem, choć już nie tak genialnie, jak pierwsza część VN-ki - pojawiają się elementy fabuły, których można się czepiać.

Największym estetom zapewne nie do końca przypadnie do gustu grafika - choć schludna, nie jest technicznym majstersztykiem. W jednej CG zauważyłem schrzanioną perspektywę, gdzie indziej nienajlepsze proporcje, czyli jest na co narzekać, jeśli ktoś ma ochotę; gdy natomiast przestanie się zwracać uwagę na niedociągnięcia, można znaleźć np. taką perełkę:

Jeśli ten obrazek nie mówi czegoś o klimacie tej VN-ki, to nie wiem, co może.

Ten obrazek pokazuje coś jeszcze. Po lewej mamy Blackirisa, pośrodku, ze zdecydowanie zbyt dużą głową, Rooka, ale to nie o nich mi chodzi. Popatrz na tę po prawej - to La. Ile dasz jej lat? Nie za dużo, nie? Otóż wyobraź sobie, że ma ich aż 17, czyli tyle, że dostawianie się do niej nie byłoby już niesmaczne. Problem polega na tym, że wcale na tyle nie wygląda; nie pamiętam też, czy w fabule jest wspomniany jej wiek (tę siedemnastkę wziąłem stąd), ale gdy czytałem, jak Rook ocenia La i widziałem jej postać na ekranie, czułem się trochę nieswojo. Ostatecznie La jest opisywana jako wyjatkowo niska, ale mi i tak kojarzy się z uczennicą podstawówki i pewne uwagi w jej kierunku sprawiały... no, niezbyt dobre wrażenie.

Ooooooczywiście dla niektórych to żaden problem, doskonale o tym wiem.

Muzyka to proste kompozycje i idealnie pasują do klimatu krótkich historii z życia wziętych. Naprawdę, nie pamiętam już, kiedy tak przecież często spotykane w VN-kach nieskomplikowane melodie brzmiały mi tak dobrze.

Jest już późno, więc kończę ten tekst, zresztą i tak nie mogę sobie w tym momencie przypomnieć, co jeszcze chciałem napisać... najwyżej uzupełnię recenzję jutro lub kiedy indziej. Mój werdykt? 9/10. To cudowna VN-ka, idealna, by przekonać do tego medium osobę, która wcześniej nie miała z nim do czynienia, lub, co gorsza, myśli, że to tylko same niesmaczne i banalne pornohistoryjki. Polecam ją gorąco każdemu... z wyjątkiem może tych, których w filmach najbardziej pasjonują sceny pościgów, walk i strzelanin... i nic poza tym.

25 lip 2009

Divi-Dead (visual novel)

Zastanawiam się, jak świadczy o blogu to, że zaczynam od hentaiowej VN-ki. Cóż, problem jest taki, że VN-ki często bywają hentaiowe, więc jedno z drugim jest do pewnego stopnia powiązane i jakoś z tym żyć trzeba.

Divi-Dead to produkcja mająca już swoje lata - powstała w 1998 roku i widać po niej to charakterystyczne, wywołujące u mnie nostalgię oldschoolowe japońskie podejście do gier przygodowych. Żeby ułatwić dalsze wyjaśnienia, pokażę screen z samego początku VN-ki:

Ręcznie rysowane tła. Zawsze mi się to podobało, a niska rozdzielczość (640x480) tylko dodaje uroku. Wygląda to nieco jak pixelart wysokiej klasy, a wszyscy wiedzą, że dobry pixelart nigdy nie jest zły. Na screenie widać też typową dla dawnych angielskich tłumaczeń VN-ek byle jaką czcionkę, stylową ramkę wokół tła i, gratisowo, dwie głowy robiące za przyciski menu. Fajna sprawa. Gorzej nieco jest z postaciami - widać, że Kimihito widniejący na screenie ma wyjątkowo długie prawe ramię. Średnio podobają mi się też długie podbródki u panien, ale ogólnie nie ma tragedii.

Oldschoolowej grafice towarzyszy muzyka w formacie MIDI. Ni mnie to ziębi, ni grzeje, jeden kawałek był nawet niezły, a resztę da się przeżyć, z drugiej jednak polecam wyłączenie muzyki już na początku. Może to ja mam coś nie tak z systemem, ale u mnie cholerstwo zatrzymywało się na 2-3 sekundy przy każdym ładowaniu nowego kawałka. Niby 2-3 sekundy to mało, ale, do licha, przecież to pliki .mid, ile czasu może trwać ich wczytywanie? Zdenerwowałem się, muzykę wyłączyłem, włączyłem za to foobara i wcale nie czułem się stratny.

Dobra, ale skoro piszę o VN-ce, przydałoby się napisać coś o fabule, nie? Ranmaru Hibikiya (albo jakoś tak) to nowy uczeń wielkiego liceum położonego na jakimś stasznym zadupiu, skąd do cywilizacji jest jakieś pół dnia zdrowego marszu. Ranmaru wcześniej do szkoły nie chodził, bo był zajęty umieraniem na tajemniczą chorobę. W końcu mu się ozdrowiało, więc wujo posłał go do swojej szkoły - tej właśnie na zadupiu - i tu zaczyna się nasza przygoda. Przygoda, zaznaczę, dość krótka, ale na kilka wieczorów spokojnie wystarczy. Akcja, choć sztucznie rozwleczona durnymi dialogami (głównie na początku), jest szybka i ogólnie sprawia wrażenie, jakby pojawienie się Ranmaru poruszyło całą lawinę wydarzeń. Ale zaraz, jakimi durnymi dialogami? Na przykład takimi:

- Ranmaru...
- O co chodzi?
- Nie, nic.
- OK
- ...
- ...
- hi hi
- Mówiłeś coś?
- Nie, nic.

To tylko przykład wyciągnięty z głowy, a nie przepisany z gry, ale jest przynajmniej kilka takich wiele wnoszących do fabuły kwiatków. To z kolei prowadzi do pierwszego wielkiego problemu tej VN-ki, a mianowicie narracji.

Nie dowiesz się, co się dzieje. To znaczy... część załapiesz, jasne, ale nie licz na dokładne wyjaśnienia. Część rzeczy pozostawiono domysłom czytelników/graczy, część zaś jest przedstawiona na zasadzie "tak jest i już i nie myśl nad tym". Komu to nie przeszkadza, temu nie przeszkadza, ale ja takich zagrywek nie lubię, bo od razu przypominają mi się nędzne opowiadania pisane na pęczki przez nawiedzonych nastolatków. Durne dialogi a la ten przykładowy ani trochę nie pomagają. W gruncie rzeczy najlepszy jest środek VN-ki - po mało przyjemnym początku i przed pędzącą na łeb, na szyję, niezbyt jasną akcją. To on buduje klimat zagrożenia i tajemnicy i to właśnie dzięki niemu moim zdaniem wiele osób ocenia Divi-Dead wysoko.

Drugi wielki problem Divi-Dead to niestety inna spuścizna starej, japońskiej szkoły gier przygodowych, czyli formuła klikankowa. Jest południe, tak? Gdzie chcesz iść teraz? Do bufetu? Do głównego budynku (a tam na pierwsze, drugie lub trzecie piętro)? Może do Ishi Hall (a tam do prawie 10 różnych miejsc)? Może do akademika żeńskiego lub męskiego? Może na korty? Może na boisko? Może do kibla? Może do hali sportowej? Może jeszcze gdzie indziej? Jak już się zdecydujesz i pójdziesz, okazuje się, że niestety nic tam nie było, a ty musisz obejść wszystkie inne miejsca, by ruszyć fabułę. Gdy już znajdziesz odpowiednią lokację (hurra!), fabuła rusza o jakieś pięć linijek, po czym musisz szukać dalej. Po kilkunastu dobrych trafieniach okupionych godzinami łażenia po tych samych miejscach uda ci się wreszcie przejść do pory wieczorowej, gdzie oczywiście czeka cię dalsze chodzenie tam i nazad.

Ta VN-ka wymaga opisu przejścia i nie należy w nią grać bez niego.

Nawet jeśli ktoś jest masochistą i lubi klikanie w nieskończoność w poszukiwaniu zaginionych fragmentów fabuły, nie zauważy nawet, co zrobił, że gra wepchnęła go na jedną z trzech ścieżek. Tak, ścieżki są trzy, ale determinowane są nie tylko wyborami gracza, ale też tym, gdzie w danych kilku momentach pójdzie (a efektów nie widać przez pierwszą połowę gry). Szczególnie jedna jest bezlitosna - jeden zły ruch i już ze ścieżki wypadasz. Tragedia.

Ach, zupełnie zapomniałem - to japońska hentaiowa VN-ka z akcją w szkole i komercyjnym angielskim tłumaczeniem. Wiadomo, co to oznacza - sceny erotyczne, bez których fabuła mogłaby się spokojnie obejść, syndrom zawsze pełnoletnich licealistów i kilka innych głupot. Na takie rzeczy trzeba się niestety przygotować, gdy ktoś się zabiera za VN-ki.

Werdykt: 6/10. No jak to? Przecież narzekałem przez większość tekstu, coś tu chyba nie tak? Nie, po prostu narzekanie jest łatwiejsze. Tak naprawdę Divi-Dead to niezła VN-ka; jej główną zaletą jest klimat, choć początek jest raczej zniechęcający, a koniec zbyt chaotyczny. Pewnym problemem jest niefortunna narracja - poza paroma krótkimi fragmentami i zakończeniami ścieżki są identyczne, więc co jakiś czas natkniesz się na dziwne sytuacje (cześć Sachiko!), które nabierają znacznie więcej sensu na innej ścieżce. Ogólnie jednak Divi-Dead do pewnego stopnia mnie wciągnęła i dzięki opisowi przejścia z GameFAQs stanowiła całkiem przyjemną rozrywkę przez kilka wieczorów.

Ha ha, no to mi rzeczywiście krótki tekst wyszedł... cóż, jak się rozpiszę, to tak bywa.

Hej!

Pierwszy post na blogu powinien być powitaniem czytelników i opisaniem pokrótce zamieszczanej treści. Idąc zatem po kolei - witaj, drogi czytelniku/droga czytelniczko! Nie wiem, jak tu trafiłeś/aś; może pochwaliłem się komuś linkiem? W sumie to chyba nieistotne, ważne, byś czas spędzony na lekturze bloga nie uważał(a) za stracony.

Co będzie się znajdować na blogu? Krótkie recenzje gier, w które właśnie grałem, filmów, które obejrzałem, książek, które przeczytałem (choć tego niestety ostatnio u mnie jak na lekarstwo) itd. Nie jestem krytykiem ani profesjonalnym recenzentem, więc nie muszę się silić na obiektywizm. Podobno subiektywne opinie z charakterem czyta się lepiej niż grzeczne, umiarkowane opisy, więc takie będę starał się tu zamieszczać.

Lisia nora to nazwa mojej poprzedniej strony, którą hostował w 2007 roku u siebie mój znajomy (biorąc pod uwagę brak jakiegokolwiek kontaktu od jakichś dwóch lat powinienem raczej pisać "były znajomy"). Znajdowały się tam recenzje starych gier, a całość miała docelowo przypominać Hardcore Gaming 101. Ostatecznie znudziło mi się po czterech tekstach - pisanie dłuższych recenzji jest jednak dla mnie na dłuższą metę nużące - ale mam wciąż całość gdzieś na dysku. Teraz nastała pora na drugą wersję Lisiej nory, stąd "v2" w tytule.

Blog tworzę bardziej dla siebie niż dla innych, ale jeśli znajdziesz tu dla siebie coś ciekawego, nie omieszkaj zaglądać tu częściej.