25 lip 2009

Divi-Dead (visual novel)

Zastanawiam się, jak świadczy o blogu to, że zaczynam od hentaiowej VN-ki. Cóż, problem jest taki, że VN-ki często bywają hentaiowe, więc jedno z drugim jest do pewnego stopnia powiązane i jakoś z tym żyć trzeba.

Divi-Dead to produkcja mająca już swoje lata - powstała w 1998 roku i widać po niej to charakterystyczne, wywołujące u mnie nostalgię oldschoolowe japońskie podejście do gier przygodowych. Żeby ułatwić dalsze wyjaśnienia, pokażę screen z samego początku VN-ki:

Ręcznie rysowane tła. Zawsze mi się to podobało, a niska rozdzielczość (640x480) tylko dodaje uroku. Wygląda to nieco jak pixelart wysokiej klasy, a wszyscy wiedzą, że dobry pixelart nigdy nie jest zły. Na screenie widać też typową dla dawnych angielskich tłumaczeń VN-ek byle jaką czcionkę, stylową ramkę wokół tła i, gratisowo, dwie głowy robiące za przyciski menu. Fajna sprawa. Gorzej nieco jest z postaciami - widać, że Kimihito widniejący na screenie ma wyjątkowo długie prawe ramię. Średnio podobają mi się też długie podbródki u panien, ale ogólnie nie ma tragedii.

Oldschoolowej grafice towarzyszy muzyka w formacie MIDI. Ni mnie to ziębi, ni grzeje, jeden kawałek był nawet niezły, a resztę da się przeżyć, z drugiej jednak polecam wyłączenie muzyki już na początku. Może to ja mam coś nie tak z systemem, ale u mnie cholerstwo zatrzymywało się na 2-3 sekundy przy każdym ładowaniu nowego kawałka. Niby 2-3 sekundy to mało, ale, do licha, przecież to pliki .mid, ile czasu może trwać ich wczytywanie? Zdenerwowałem się, muzykę wyłączyłem, włączyłem za to foobara i wcale nie czułem się stratny.

Dobra, ale skoro piszę o VN-ce, przydałoby się napisać coś o fabule, nie? Ranmaru Hibikiya (albo jakoś tak) to nowy uczeń wielkiego liceum położonego na jakimś stasznym zadupiu, skąd do cywilizacji jest jakieś pół dnia zdrowego marszu. Ranmaru wcześniej do szkoły nie chodził, bo był zajęty umieraniem na tajemniczą chorobę. W końcu mu się ozdrowiało, więc wujo posłał go do swojej szkoły - tej właśnie na zadupiu - i tu zaczyna się nasza przygoda. Przygoda, zaznaczę, dość krótka, ale na kilka wieczorów spokojnie wystarczy. Akcja, choć sztucznie rozwleczona durnymi dialogami (głównie na początku), jest szybka i ogólnie sprawia wrażenie, jakby pojawienie się Ranmaru poruszyło całą lawinę wydarzeń. Ale zaraz, jakimi durnymi dialogami? Na przykład takimi:

- Ranmaru...
- O co chodzi?
- Nie, nic.
- OK
- ...
- ...
- hi hi
- Mówiłeś coś?
- Nie, nic.

To tylko przykład wyciągnięty z głowy, a nie przepisany z gry, ale jest przynajmniej kilka takich wiele wnoszących do fabuły kwiatków. To z kolei prowadzi do pierwszego wielkiego problemu tej VN-ki, a mianowicie narracji.

Nie dowiesz się, co się dzieje. To znaczy... część załapiesz, jasne, ale nie licz na dokładne wyjaśnienia. Część rzeczy pozostawiono domysłom czytelników/graczy, część zaś jest przedstawiona na zasadzie "tak jest i już i nie myśl nad tym". Komu to nie przeszkadza, temu nie przeszkadza, ale ja takich zagrywek nie lubię, bo od razu przypominają mi się nędzne opowiadania pisane na pęczki przez nawiedzonych nastolatków. Durne dialogi a la ten przykładowy ani trochę nie pomagają. W gruncie rzeczy najlepszy jest środek VN-ki - po mało przyjemnym początku i przed pędzącą na łeb, na szyję, niezbyt jasną akcją. To on buduje klimat zagrożenia i tajemnicy i to właśnie dzięki niemu moim zdaniem wiele osób ocenia Divi-Dead wysoko.

Drugi wielki problem Divi-Dead to niestety inna spuścizna starej, japońskiej szkoły gier przygodowych, czyli formuła klikankowa. Jest południe, tak? Gdzie chcesz iść teraz? Do bufetu? Do głównego budynku (a tam na pierwsze, drugie lub trzecie piętro)? Może do Ishi Hall (a tam do prawie 10 różnych miejsc)? Może do akademika żeńskiego lub męskiego? Może na korty? Może na boisko? Może do kibla? Może do hali sportowej? Może jeszcze gdzie indziej? Jak już się zdecydujesz i pójdziesz, okazuje się, że niestety nic tam nie było, a ty musisz obejść wszystkie inne miejsca, by ruszyć fabułę. Gdy już znajdziesz odpowiednią lokację (hurra!), fabuła rusza o jakieś pięć linijek, po czym musisz szukać dalej. Po kilkunastu dobrych trafieniach okupionych godzinami łażenia po tych samych miejscach uda ci się wreszcie przejść do pory wieczorowej, gdzie oczywiście czeka cię dalsze chodzenie tam i nazad.

Ta VN-ka wymaga opisu przejścia i nie należy w nią grać bez niego.

Nawet jeśli ktoś jest masochistą i lubi klikanie w nieskończoność w poszukiwaniu zaginionych fragmentów fabuły, nie zauważy nawet, co zrobił, że gra wepchnęła go na jedną z trzech ścieżek. Tak, ścieżki są trzy, ale determinowane są nie tylko wyborami gracza, ale też tym, gdzie w danych kilku momentach pójdzie (a efektów nie widać przez pierwszą połowę gry). Szczególnie jedna jest bezlitosna - jeden zły ruch i już ze ścieżki wypadasz. Tragedia.

Ach, zupełnie zapomniałem - to japońska hentaiowa VN-ka z akcją w szkole i komercyjnym angielskim tłumaczeniem. Wiadomo, co to oznacza - sceny erotyczne, bez których fabuła mogłaby się spokojnie obejść, syndrom zawsze pełnoletnich licealistów i kilka innych głupot. Na takie rzeczy trzeba się niestety przygotować, gdy ktoś się zabiera za VN-ki.

Werdykt: 6/10. No jak to? Przecież narzekałem przez większość tekstu, coś tu chyba nie tak? Nie, po prostu narzekanie jest łatwiejsze. Tak naprawdę Divi-Dead to niezła VN-ka; jej główną zaletą jest klimat, choć początek jest raczej zniechęcający, a koniec zbyt chaotyczny. Pewnym problemem jest niefortunna narracja - poza paroma krótkimi fragmentami i zakończeniami ścieżki są identyczne, więc co jakiś czas natkniesz się na dziwne sytuacje (cześć Sachiko!), które nabierają znacznie więcej sensu na innej ścieżce. Ogólnie jednak Divi-Dead do pewnego stopnia mnie wciągnęła i dzięki opisowi przejścia z GameFAQs stanowiła całkiem przyjemną rozrywkę przez kilka wieczorów.

Ha ha, no to mi rzeczywiście krótki tekst wyszedł... cóż, jak się rozpiszę, to tak bywa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz